Ikona zegar

Czas czytania - 32 min

Farmaceuci w sieci

Chyba nie będzie przesadą nazwanie Magdaleny Stolarczyk „pierwszą damą polskich influencerów farmaceutycznych”. Jako jedna z pierwszych farmaceutek pięć lat temu rozpoczęła działalność edukacyjną w internecie. Przecierała szlaki i inspirowała wielu innych przedstawicieli tego zawodu, którzy dziś działają w sieci. Wszyscy ją znają i cenią. Nam opowiedziała, jak rozpoczęła się jej wielka przygoda z farmacją i internetem.

Łukasz Waligórski: Na początek może zadam Ci trochę banalne pytanie: dlaczego zdecydowałaś się studiować właśnie farmację? 

Magdalena Stolarczyk: Odpowiedź nie będzie porywająca. Nie jest to łzawa historia o młodej dziewczynie, której umiera ktoś z bliskich z rodziny, a ona postanawia, że wynajdzie lek na całe zło świata. Tak nie było. Ale jednocześnie mój wybór i studiowanie farmacji nie były totalnym przypadkiem. Nie była to również alternatywa dla studiowania medycyny. Pomysł na farmację pojawił się gdzieś na przełomie podstawówki i liceum. Interesowałam się chemią, lubiłam ją, rozumiałam, nie miałam problemów z przedmiotami ścisłymi, a dodatkowo zawsze lubiłam się uczyć. Ale i to nie było wystarczające, abym wpadła na pomysł studiowania farmacji. 

Ł.W.: A kiedy się o tym dowiedziałaś? 

M.S.: W aptece. Pewnego dnia razem z mamą byłam w aptece. Zaciekawiła mnie ta praca. Spokój, cisza, skupienie, koncentracja, specyficzny i bardzo przyjemny zapach, a dodatkowo ten szacunek i poważanie, z jakim pacjenci zwracali się do pani za szklanym okienkiem. Na moje pytanie: „Co trzeba zrobić, żeby pracować w aptece?”, moja mama odpowiedziała: „Trzeba skończyć farmację”. Tylko tyle i aż tyle. Pomyślałam – OK, pójdę na farmację i będę pracować w aptece. Ta myśl mi została. Kiełkowała w mojej głowie i dojrzewała. Co więcej, farmacja była w pewnym stopniu ucieczką od przewidywań i oczekiwań mojej mamy, która zawsze mi powtarzała: „Zobaczysz, będziesz nauczycielką tak jak ja, masz to po mnie”. A ja nie chciałam być nauczycielką. Chciałam czegoś innego. Chociaż, jak się po latach okazało, jednak mama miała rację, bo w pewnym stopniu jestem nauczycielką. 

Ł.W.: Nie miałaś po drodze innych pomysłów na karierę zawodową? Od tamtego momentu to była tylko farmacja? 

M.S.: Zanim ostatecznie zdecydowałam się na farmację, upłynęło wiele czasu. Oczywiście, że pojawiały się inne pomysły, możliwości, kuszące propozycje i ciekawe oferty, ale cały czas w mojej głowie siedziała farmacja i praca w aptece. Chciałam pracować w aptece. Chciałam wiedzieć o lekach wszystko. Chciałam pomagać ludziom i chciałam być panią z apteki. Tak sobie wtedy siebie wyobrażałam za dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści lat. I kiedy trzeba było zdecydować, jakie przedmioty mam zdawać na maturze, wybrałam te, z których potem miałam pisać egzamin wstępny na studia. Na maturze zdawałam biologię oraz dodatkowo uczyłam się chemii – bo właśnie z tych przedmiotów był egzamin wstępny na studia. 

Myśląc o tamtym czasie, mogę powiedzieć, że ja, młoda, naiwna i bardzo optymistycznie nastawiona do życia dziewczyna, miałam wtedy bardzo konkretny i misternie ułożony plan na życie. Studia, praca, ślub, dzieci – ot, taki zwyczajny plan zwyczajnej młodej dziewczyny. Wtedy kompletnie nie brałam pod uwagę, że może się on nie udać. Miało być tak, jak sobie zaplanowałam. Dokładnie tak, absolutnie nie inaczej. Oczywiście teraz, po pewnym czasie się do tego uśmiecham i trochę się z tego śmieję. 

Ł.W.: Dlaczego? 

M.S.: Bo teraz wiem, że życie nie lubi takich ścisłych i zaplanowanych co do sekundy i co do milimetra planów, nie lubi takich konkretów i deadlinów. Życie za to lubi ucierać nosa, lubi rzucać kłody pod nogi i lubi, i to nawet bardzo lubi, wywracać wszystko do góry nogami. I tak też było u mnie. Pierwszego pstryczka w nos od życia dostałam jeszcze przed studiami. Po prostu na farmację za pierwszym razem się nie dostałam. 

Ł.W.: Aż trudno mi w to uwierzyć… 

M.S.: Dla mnie to też był szok. Przecież wydawało mi się, że się dużo uczyłam i przygotowywałam. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Wydawało mi się, że uczę się non stop, że już więcej nie można. Chociaż, jak się później okazało na studiach, można się było uczyć zdecydowanie więcej. Niestety, mimo wielu przygotowań i intensywnej nauki na wymarzoną farmację się nie dostałam. To był szok, gniew, rozgoryczenie, zrezygnowanie, złość i wielka dla mnie porażka. W pewnym sensie obraziłam się na farmację. Powiedziałam: „Nie, to nie”. Zaczęłam studiować chemię na UW. 

Ł.W.: Ale chyba nie byłaś długo obrażona na farmację? 

M.S.: Pierwszy rok chemii skończyłam pod koniec maja i miałam mieć cztery miesiące wolnego, w tym cały czerwiec. Wtedy wpadł mi do głowy pomysł, żeby jednak spróbować zdawać na tę farmację jeszcze raz. Po pierwsze dlatego, że miałam miesiąc do egzaminów wstępnych. Po drugie dlatego, że byłam i jestem dość ambitna i lubię udowadniać sobie i innym, że mogę coś zrobić. Po trzecie, wtedy jeszcze nadal marzyłam o pracy w aptece. A po czwarte dlatego, że wydawało mi się, że po roku chemii to ja tę całą chemię znam wszerz i wzdłuż, że ją umiem, potrafię i napiszę ją na egzaminie na maksa. Niestety, to były tylko moje wyobrażenia, które z rzeczywistością nie miały zbyt dużo wspólnego. 

Na szczęście okazało się, że się dostałam, chociaż na liście przyjętych byłam trzecia od końca. Ale studia ukończyłam już jako jedna z pierwszych. Wtedy to, że byłam prawie ostatnia na liście przyjętych, dla mnie się nie liczyło. Najważniejsze, że zostałam studentką Wydziału Farmaceutycznego Akademii Medycznej w Warszawie. Wielka radość, szczęście, duma i bardzo ambitne plany. Już oczami wyobraźni widziałam siebie, jak za kilka lat w białym fartuchu będę pracować w aptece i będę wielce szanowaną panią magister z apteki. 

Ł.W.: A jak wspominasz same studia? 

M.S.: Chyba tak jak każdy człowiek kilkanaście lat po studiach. Studia wspominam jako najlepszy okres w życiu. Owszem, był to czas nauki, pracy i ogromnego wysiłku, ale jednocześnie – beztroski, młodości, wolności i czas, w którym czuło się, że można wszystko. 

Zaczynając studia, cały czas widziałam siebie w przyszłości w aptece. Ale w ich trakcie zobaczyłam inne możliwości zawodowe, jakie stoją przed magistrem farmacji. Oprócz obowiązkowych praktyk w aptece ogólnodostępnej i szpitalnej dostałam się na praktyki do laboratorium analitycznego w Instytucie Farmaceutycznym. Wtedy właśnie złapałam bakcyla badań naukowych. Co więcej, ja zawsze lubiłam się uczyć, a dodatkowo tłumaczyć i uczyć innych. 

I tak w trakcie studiów, w kolejnych miesiącach i latach ciężkiej nauki, pojawiła się myśl, żeby trochę połączyć farmację z moimi nauczycielskimi zapędami. Pomyślałam o tym, by zostać na uczelni. Nawet nie tyle chodziło mi o pracę naukową (chociaż i badania naukowe były dla mnie ważne i interesujące), ale raczej o kontakt ze studentami, uczenie ich, tłumaczenie oraz pomaganie im w zdobywaniu nowej wiedzy. Ale zanim miało to nastąpić, musiałam zakończyć praktyki w laboratorium analitycznym, odbyć obowiązkowy staż w aptece ogólnodostępnej i uzyskać prawo wykonywania zawodu. I tak też się stało w 2007 roku. W międzyczasie wzięłam ślub i okazało się, że jestem w ciąży. 

Ł.W.: A co z pracą w aptece? 

M.S.: Po studiach i po obowiązkowym stażu, będąc w czwartym miesiącu ciąży, zostałam zatrudniona w aptece, w której odbywałam staż. Nie ukrywajmy, że właściciele i kierowniczka poszli mi bardzo na rękę, wiedząc, że za chwilę urodzę i za kilka miesięcy nie będą mieli pracownika. Ale to była mała osiedlowa apteka, prowadzona przez farmaceutów, dla których najważniejsi byli ludzie. To było piękne. Do dzisiaj ich wszystkich wspominam z wielkim rozrzewnieniem i wzruszeniem. Dowodem na to, że byli to niezwykli ludzie, jest to, że kiedy kończył mi się czteromiesięczny urlop macierzyński (tak – w 2007 roku urlop macierzyński trwał tylko cztery miesiące) i jednocześnie kończyła mi się umowa o pracę na czas określony, oni mi ją przedłużyli na czas nieokreślony po to, żebym mogła pójść na urlop wychowawczy i zająć się dzieckiem. Potem jeszcze pracowałam w aptece – ale już nie na cały etat. 

Tamten czas wspominam nie tylko jako czas opieki nad dzieckiem, ale też mocnych i dużych wątpliwości związanych z moją pracą zawodową. Wiedziałam, że do siedzenia w domu się nie nadaję. Wiedziałam też jednak, że nie chcę na cały etat pracować w aptece. To nie do końca było to, co chciałam i czego oczekiwałam po studiach. Szukałam innych opcji i rozwiązań. I taką opcją była praca na uczelni, o której już w trakcie studiów myślałam. Niestety, dostanie pracy/etatu na uczelni i zostanie nauczycielem akademickim nie było takie łatwe, jak mi się wydawało. O wiele łatwiej było dostać się na studia doktoranckie. To okazało się w sumie nietrudnym zadaniem, zważając, że byłam całkiem niezłą studentką. 

Ł.W.: Co dały Ci studia doktoranckie? 

M.S.: Studia doktoranckie i pracę doktorską robiłam w Katedrze Farmakognozji i Molekularnych Podstaw Fitoterapii. Dotyczyła ona wpływu standaryzowanych wyciągów z ziela różnych gatunków rodzaju Epilobium na proliferację komórek raka prostaty hormonozależnego (LNCaP) i wydzielanie antygenu gruczołu krokowego (PSA). Studia doktoranckie trwały cztery lata – był to czas wypełniony głównie pracą naukową w laboratorium, ale również zajęciami ze studentami, które uwielbiałam i zawsze z nutką wzruszenia wracam myślami do tych zajęć i do moich studentów. 

Co mi dały studia doktoranckie? Obycie naukowe, obycie w laboratorium, obycie z publikacjami i konferencjami naukowymi, obycie w pracy ze studentami, a oprócz tego wiedzę i nowe możliwości. Przede wszystkim dały mi też elastyczny czas pracy. To było szczególnie istotne dla młodej mamy. Studia doktoranckie rozpoczynałam z małym dzieckiem, w ich trakcie urodziłam córkę, a kończąc je i broniąc doktorat, byłam w dziewiątym miesiącu ciąży z trzecim dzieckiem. 

Ł.W.: Trójka dzieci to chyba sytuacja niezbyt sprzyjająca rozwojowi kariery zawodowej? 

M.S.: Obrona doktoratu i uzyskanie tytułu naukowego zakończyły pewien etap w moim zawodowym życiu. Broniąc bowiem doktorat, wiedziałam, że na jakiś czas zrezygnuję z pracy zawodowej, że zrobię sobie przerwę na zajęcie się rodziną. Miałam wtedy świadomość, że przy trójce dzieci poświęcenie się pracy w stu procentach nie jest możliwe. Poza tym miałam wewnętrzną potrzebę bycia z dziećmi. Nie chciałam być mamą na kilkadziesiąt minut dziennie, podrzucającą dzieci do żłobka, przedszkola czy do dziadków. Wiedziałam, że to jest jedyny taki czas w życiu dzieci i moim, kiedy możemy być w pełni razem i kiedy one tak bardzo mnie potrzebują. 

Ale jednocześnie nie byłam, nie jestem i nigdy nie będę taką typową gospodynią domową, której przyjemność sprawia bycie w domu, sprzątanie, gotowanie, pranie, prasowanie i ogólne ogarnianie całego majdanu. Chciałam to wszystko połączyć i czasowo zrezygnowałam z pracy. Zdecydowałam, że zostaję w domu i dopiero za jakiś czas pójdę do pracy. Taki był plan. A jak to z planami bywa, został zburzony przez życie. Wydarzył się wypadek, który na nowo zweryfikował moje plany, zamierzenia i priorytety. Wiedziałam, że wtedy jestem dla mojego dziecka, że to ono jest teraz najważniejsze i że jemu chcę poświęcić sto procent uwagi. I zostałam w domu na dłużej. Zrezygnowałam z pracy zawodowej – wtedy myślałam, że już na zawsze. 

Ł.W.: I zdaje się, że niedługo po tym pojawił się pomysł na blog. Jak wspominasz jego początki, wymyślanie nazwy, tworzenie strony? 

M.S.: Pomysł na założenie bloga pojawił się zupełnie spontanicznie i kompletnie przez przypadek. Będąc wtedy w domu z dziećmi, szukałam czegoś, co sprawi, że będę mogła się nimi zająć oraz dopilnować ich, a jednocześnie czegoś, co pozwoli mi choć w minimalnym stopniu na kontakt z farmacją. Nie myślałam wtedy o zarobku. Chodziło mi o coś innego: coś mojego, co mnie zmotywuje do działania, zmusi do aktywności umysłowej i oderwie od szarej rzeczywistości dnia codziennego. 

I tak, pewnego dnia, w 2014 roku, podczas spaceru (na cmentarzu) wpadłam na pomysł założenia strony internetowej – bloga. Na tym blogu miałam umieszczać informacje dotyczące bezpieczeństwa stosowania leków. Informacje te miały być skierowane głównie do rodziców. Wiedziałam bowiem – z własnego doświadczenia i z doświadczenia moich „dzieciowych” znajomych – że takie informacje są potrzebne, że takich informacji rodzice szukają i że ich w internecie nie ma. 

Właściwie od razu wpadłam na nazwę, a wieczorem kupiłam domenę farmaceuta-radzi.pl i chciałam zacząć działać. Był tylko jeden problem. Nie wiedziałam, jak zrobić stronę internetową, i nie wiedziałam, kto może mi w tym pomóc. Weszłam więc na Allegro i w wyszukiwarce wpisałam „strona www” i wyskoczyła mi aukcja z gotowym szablonem WordPress za 49 zł. Termin „Wordpress” przeczytałam wtedy po raz pierwszy w życiu. Nie wiedziałam, co to jest. Jeszcze w nocy napisałam do osoby, która wystawiała tę aukcję. Zadałam kilka pytań. Jak sobie teraz to przypominam, to mogę tylko powiedzieć, że osoba, która czytała moje pytania, musiała mieć niezły ubaw. To były bardzo proste, podstawowe pytania o strony internetowe. Absolutnie nie wskazywały one na to, że osoba, która je zadaje (czyli ja), da radę cokolwiek w tym internecie zrobić. Po krótkiej wymianie maili kupiłam szablon strony, wykupiłam hosting i uzgodniłam z osobą z Allegro, że mi tego WordPressa zainstaluje na stronie i dopasuje go pod moje potrzeby i moją wizję. 

Niestety, sama instalacja WordPressa to było za mało. Nie umiałam tego obsługiwać. Nie umiałam dodawać wpisów. Nie umiałam wstawiać zdjęć. Generalnie byłam totalnie zielona. Ale jednocześnie chciałam to robić, miałam wielkie zacięcie i motywację do działania i dodatkowo sprawiało mi to wielką radość. Powoli się tego uczyłam. Nie poddawałam się, czytałam inne blogi, uczestniczyłam w dyskusjach oraz w konferencjach blogerskich. Po prostu małymi kroczkami, sumiennie, systematycznie uczyłam się tego. Teraz jestem w stanie zrobić na stronie prawie wszystko. Sama dodaję wpisy, zdjęcia, a nawet jestem w stanie zrobić całe strony internetowe – a kilka już nawet zrobiłam. 

Ł.W.: Zdaje się, że na początku prowadziłaś bloga anonimowo. Dlaczego? 

M.S.: W pierwszych miesiącach na blogu faktycznie nie było napisane, że jestem autorką. Nie było tam ani mojego zdjęcia, ani mojego imienia i nazwiska. Był on totalnie anonimowy. Bałam się odbioru bloga przez innych farmaceutów. Bałam się tego, co oni sobie o mnie pomyślą. Bałam się ich opinii, uwag, komentarzy oraz dobrych rad. Dlatego też na początku przez kilka miesięcy nie ujawniałam swojej tożsamości. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że moje wykształcenie oraz pokazanie, kto dokładnie stoi za blogiem, ma wielką wartość, że jest to tylko i wyłącznie korzyść i dla czytelników, i dla mnie. Powoli tworzyłam swoją internetową przestrzeń. Im bardziej się ona rozwijała, tym bardziej ja się ujawniałam i wychodziłam do ludzi. A wraz z rozwojem bloga zaczęły pojawiać się nowe możliwości moich zawodowych działań, i to nie tylko internetowych. 

Obecnie blog nie jest moim jedynym miejscem pracy i działalności zawodowej. Jest tak naprawdę jednym z wielu. Ale nadal stanowi moje główne miejsce w sieci. Od bloga wszystko się zaczęło. Gdyby nie blog, nie byłoby mnie tu, gdzie jestem. Gdyby nie blog, nie byłoby innych moich aktywności, projektów, działań i wyzwań, które od kilku lat podejmuję. Od bloga wszystko się zaczęło i blog wszystkie moje działania scala, mimo że nie działam na nim obecnie tak regularnie i intensywnie, jak kiedyś. Teraz robię kilka, jak nie kilkanaście innych rzeczy i cały czas mam pomysły na inne. Ale blog cały czas pozostaje stały i niezmienny. 

Ł.W.: Czy zaczynając swoją aktywność w internecie, miałaś jakieś obawy związane z kwestiami prawnymi? Mam na myśli przepisy zabraniające farmaceutom udziału w reklamie leków. 

M.S.: Ciężko powiedzieć, abym miała obawy związane z kwestiami prawnymi. Raczej powiedziałabym, że miałam i mam pełną świadomość ograniczeń i tego, jakie na mnie, jako farmaceucie, spoczywają obowiązki oraz jakie prawo mnie obowiązuje. I tego przestrzegam. Jeżeli tylko mam jakiekolwiek wątpliwości związane ze swoją działalnością i tym, co chcę zrobić, zawsze konsultuję to z prawnikiem i okręgową izbą aptekarską. 

Co istotne, ja nie zaczynałam blogować w nadziei i zamiarze reklamowania leków i zarabiania na tym pieniędzy. Moim celem było i jest nadal edukowanie w kwestii skutecznego i bezpiecznego stosowania leków. Tego staram się trzymać i staram się dążyć do tego, aby robić to jak najlepiej w oparciu o rzetelne, merytoryczne i aktualne publikacje i badania naukowe. Jestem przekonana, że właśnie poprzez taką działalność dbam o racjonalną terapię środkami leczniczymi, zapobiegam nadużywaniu i marnotrawieniu leków oraz zmniejszam konsumpcję produktów leczniczych. A to przecież jest rola i obowiązek farmaceuty. 

Ł.W.: Domyślam się, że prowadząc swoją aktywność w internecie, miałaś propozycje reklamowe lub współpracy od firm. Zdarzało Ci się zgadzać lub odmawiać? Jakie jest Twoje podejście do takich kwestii? 

M.S.: Zdarzało się i zdarza się nadal. Dostaję propozycje współpracy od firm farmaceutycznych i propozycje reklamowe. Nie ma tego jakoś szczególnie dużo. Pojawiają się oferty wpisów sponsorowanych, w których firma lub agencja ma określone wymagania co do wymienienia i pozytywnego opisania produktu. Pojawiają się propozycje pokazania jakiegoś produktu na blogu, Facebooku czy Instagramie. Pojawiają się także oferty udziału w kampaniach edukacyjnych, napisania artykułów merytorycznych czy poprowadzenia wykładów, warsztatów czy szkoleń. 

Wszystkie takie propozycje dokładnie czytam i analizuję. Zastanawiam się, co to za produkt, jaki ma skład, jaka firma go produkuje, sprawdzam publikacje naukowe na dany temat oraz analizuję, jaką korzyść z takiej współpracy mieliby moi czytelnicy i odbiorcy. Nie ukrywam, że większość takich propozycji odrzucam. Szczególnie takie, w których produkt jest wątpliwej jakości (bo takich propozycji jest większość), i takie, w których wymaganiem jest pokazanie produktu czy zwyczajna, nic niewnosząca jego reklama. 

Ale też nie ukrywam, że niektóre propozycje przyjmuję i zdarza się, że współpracuję z firmami farmaceutycznymi. Szczególnie z takimi, które są etyczne, które chcą tworzyć merytoryczne treści, którym zależy na edukowaniu pacjentów i farmaceutów i robieniu tego rzetelnie i merytorycznie. Takich współprac się podejmuję. 

Ł.W.: Skąd wziął się pomysł na kampanię „Leki to nie cukierki”? To chyba najbardziej znana z Twoich aktywności, zorganizowana wspólnie z URPL. 

M.S.: Prawie trzy lata temu rozpoczęłam kampanię edukacyjną „Leki to nie cukierki”. Była ona skierowana do dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym i miała na celu ich edukację w temacie prawidłowego obchodzenia się z lekami. Pomysł na tę kampanię, tak jak i pomysł na mojego bloga, pojawił się zupełnie przez przypadek i spontanicznie. Wydarzyła się pewna sytuacja, która mnie do tego natchnęła. 

Moje dzieci od małego wiedziały, że leków nie wolno dotykać, że nie można ich samodzielnie brać, że tylko ja lub mój mąż możemy im te leki podawać. Wiedziały też, że leki znajdują w miejscu dla nich niedostępnym i że nie mogą tam zaglądać i sięgać. Było to dla mnie i dla moich dzieci oczywiste. Któregoś dnia mój syn przyszedł ze szkoły i opowiedział, że kolega z klasy na przerwie częstował inne dzieci jakimiś tabletkami. To był dla mnie szok. Zaczęłam się wtedy zastanawiać, z czego to wynika i co zrobić, żeby temu zapobiec. Takie postępowanie, jak wszyscy o tym doskonale wiemy, wynika z dość lekkomyślnego i nieprawidłowego stosowania leków w domach przez dorosłych. Dzieci to widzą i te zachowania powtarzają i będą je powielać w przyszłości. A przecież wszyscy dokładnie wiemy, z jakim zagrożeniem może się to wiązać. 

Dlatego też zaczęłam się zastanawiać, co zrobić, żeby to zagrożenie zminimalizować. Oczywiście najlepiej byłoby dotrzeć do rodziców i im to wytłumaczyć. Ale wiedziałam, że może to być trudne. Wtedy pomyślałam o dzieciach i o tym, aby tę wiedzę im przekazać, a oni pośrednio potem tę wiedzę przekażą rodzicom. Wpadłam wtedy na pomysł akcji edukacyjnej, którą nazwałam na szybko „Leki to nie cukierki”. Nie zastanawiając się długo, kupiłam domenę, zamówiłam logo akcji, samodzielnie zrobiłam stronę internetową, którą potem połączyłam ze swoim blogiem, i zleciłam wykonanie kolorowanek, których głównym bohaterem był miś Lekuś. 

Lekuś poprzez zabawę, kolorowanki i łamigłówki pomagał dzieciom zrozumieć i zapamiętać podstawowe kwestie związane z bezpiecznym stosowaniem leków. Podstawą tej kampanii edukacyjnej były zajęcia z dziećmi w przedszkolach i szkołach, które – nie ukrywam – cieszyły się wielkim zainteresowaniem, a mi sprawiały ogromną radość i dawały wielką satysfakcję. Niestety w moim odczuciu była to kropla w morzu potrzeb. Wiedziałam, że sama nie jestem w stanie zrobić wielkiej akcji i że sama nie dotrę do większej liczby dzieci i ich rodziców. Szukałam wsparcia, pomocy oraz większych możliwości… 

Ł.W.: I wtedy z pomocą przyszedł Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych? 

M.S.: Pewnego dnia byłam na konferencji prasowej w URPL, którą prowadził prezes dr Grzegorz Cessak. Zaryzykowałam. Po konferencji podeszłam do niego i powiedziałam, czym się zajmuję, i zapytałam, czy byłaby możliwość współpracy w zakresie zajęć dla dzieci. Wiedziałam, że w URPL były wcześniej prowadzone takie pilotażowe zajęcia dla dzieci. I tak to się zaczęło, i tak oto współpracuję z URPL. 

Obecnie pomagam w tworzeniu kampanii edukacyjnej „Lek bezpieczny oczami dziecka”. Pieczę nad tą kampanią sprawuje prezes URPL. Natomiast ja pomagam ją współtworzyć. Razem z dr. Grzegorzem Cessakiem i grupą bardzo zaangażowanych pracowników URPL organizujemy i prowadzimy zajęcia dla dzieci w szkołach, przygotowujemy materiały edukacyjne, współpracujemy z Rzecznikiem Praw Pacjenta i Ministerstwem Zdrowia. Wszystko to robimy po to, aby dzieci już od najmłodszych lat uczyły się bezpiecznego stosowania leków. Mamy w zanadrzu wiele różnych pomysłów, które niedługo ujrzą światło dzienne i które jeszcze bardziej pomogą nam w skutecznym realizowaniu naszego celu, czyli edukacji dzieci i ich rodziców. 

Jestem głęboko przekonana, że takie działania przyniosą wielką korzyść naszemu społeczeństwu w przyszłości. Więc tak naprawdę moja kampania „Leki to nie cukierki” obecnie jest zawieszona, a ja wszystkie swoje siły i uwagę kieruję na kampanię URPL „Lek bezpieczny oczami dziecka”, bo wiem, że jest ona ważna, potrzebna, wartościowa i – co najważniejsze – ma szansę realne zmienić postępowanie ludzi w kwestii odpowiedzialnego stosowania leków. 

Ł.W.: Prowadzisz szkolenia i wykłady dla różnych odbiorców: dzieci, farmaceutów, lekarzy, studentów… Które z nich sprawiają Ci najwięcej satysfakcji? 

M.S.: Każda z tych grup jest inna, każda oczekuje czegoś innego i każda z nich ma swoje potrzeby, którym ja jako wykładowca muszę, a przede wszystkim: chcę sprostać. Każda z tych grup inaczej też reaguje na nasze spotkanie i inaczej demonstruje swoje zadowolenie. Dlatego też ciężko mi jednoznacznie wskazać, które z takich spotkań sprawia mi najwięcej radości i satysfakcji. Każde spotkanie z ludźmi mi to daje. Chociaż największą satysfakcję i zadowolenie daje mi nie tyle przeprowadzenie jakiegoś spotkania czy wykładu, tylko interakcja z ludźmi, ich zaangażowanie, ciekawość, pytania, dyskusja oraz potem wiadomości prywatne i maile. Te interakcje są różne w zależności od grupy odbiorców. Ale wystarczy tylko, że dziecko po lekcji podejdzie do mnie i powie: „Proszę pani, ale to były super zajęcia” albo farmaceuta po wykładzie napisze do mnie wiadomość: „To był najlepszy wykład, w jakim uczestniczyłem”, albo student podziękuje po spotkaniu za to, „że na nowo pokazałam mu, że farmacja jest tym, czym on chce w życiu się zajmować”. Tylko tyle i aż tyle wystarczy, abym poczuła wielką satysfakcję i zadowolenie. Dla takich chwil warto to robić i właśnie to mi sprawia przeogromną radość i daje satysfakcję. 

Ł.W.: Ostatnie lata to wysyp różnych blogów i influencerów medyczno-farmaceutycznych… 

M.S.: Rzeczywiście, od kilku lat wraz z rozwojem i popularyzacją internetu bardzo intensywnie i z ogromnym sukcesem rozwija się sektor blogowy, w tym również sektor medyczno-farmaceutyczny. Z każdym tygodniem, miesiącem i rokiem w sieci pojawiają się kolejne strony, blogi, profile na kanałach społecznościowych czy kanały na YouTube, tworzone i prowadzone przez medyków. W sposób zrozumiały, łatwy i przystępny edukują prozdrowotnie pacjentów, oswajają tematy tabu, obalają powszechnie powtarzane w społeczeństwie mity medyczne, walczą z fake newsami, dzielą się codziennością medyczną, a także pokazują, że medyk jest takim samym człowiekiem jak każdy inny, że ma swoje życie codzienne, problemy, radości i smutki. Niejednokrotnie medycy inicjują niezwykle potrzebne akcje społeczne, zbiórki, a także tworzą swoje produkty, które pozwalają jeszcze lepiej edukować pacjentów. 

Ł.W.: Z czego wynika ten trend, Twoim zdaniem? 

M.S.: Powodów jest kilka. Po pierwsze, internet stał się powszechny. Nie jest to już tak, jak to było kilkanaście lat temu, kiedy internet zarezerwowany był tylko dla komputera w domu, zależał od wątpliwej jakości łącza telefonicznego i zanim się przyłączyło do internetu, trzeba było kilka minut czekać, a i tak nie było pewności, że będzie działać. Teraz internet mamy wszędzie. Każdy z nas ma do niego dostęp, każdy z nas z niego korzysta i każdy z nas to właśnie w nim szuka informacji, rozrywki, pomocy i rozwiązania swoich problemów. Pacjenci też to robią. 

Po drugie, internet jest przyjazny i stał się dostępny dla twórców. Kiedyś zrobienie strony internetowej, nagranie i zmontowanie filmu, zrobienie grafiki czy wstawienie tekstu na stronę wymagało zlecenia tego odpowiedniej firmie. Teraz każdy z nas może zrobić to sam. Cały czas pojawiają się nowe programy, aplikacje i portale, które ułatwiają nam tę aktywność w sieci. 

Po trzecie, internet i prowadzone w nim działania edukacyjne umożliwiają medykom dotarcie z wiedzą medyczną do większej liczby pacjentów, niż miałoby to miejsce w gabinecie czy w aptece. Pamiętajmy, że obecnie pacjenci w głównej mierze informacji na temat swojego zdrowia szukają właśnie w sieci. Dobrze, żeby znajdowali w niej wiadomości merytoryczne i rzetelne, tworzone przez ekspertów. Niestety, nie zawsze tak się dzieje. Jest wiele nieprawidłowych informacji na tematy zdrowotne. Medycy, widząc to i czytając te bzdury, chcą je prostować i przekazywać pacjentom prawidłową wiedzę medyczną. I to jest najczęstsza motywacja do rozpoczęcia aktywności w internecie. 

Po czwarte, dla niektórych medyków aktywność w sieci jest sposobem na pracę zawodową i zarobkową. 

Ł.W.: Zgodzisz się zatem z tezą, że coraz większa liczba medyków w internecie to wielka wartość? 

M.S.: Osobiście jestem tym zachwycona. Kibicuję każdej nowej osobie, która decyduje się działać w sieci. Szczególnie farmaceutom i jeśli tylko mogę, to im pomagam. Nie traktuję tego absolutnie w kategoriach konkurencji – przeciwnie. Po pierwsze, dzięki temu, że w sieci pojawia się coraz więcej farmaceutów, ja jestem zmobilizowana do tego, aby się rozwijać, robić nowe rzeczy, podejmować wyzwania, realizować kolejne projekty i iść do przodu. Dzięki temu nie stoję w miejscu. 

Po drugie, ja od farmaceutów działających w sieci uczę się wielu nowych rzeczy. Od każdego z nich uczę się czegoś innego, zarówno w kwestiach czysto merytorycznych, jak i w kwestiach technicznych. Każdy z nich wnosi do sieci coś innego, coś nowego i coś niepowtarzalnego. Anna Makowska (doktorania.pl), Marcin Korczyk (pantabletka.pl), Anna Wyrwas (mlodyfarmaceuta.pl), Marcin Piątek (zaufany-farmaceuta.pl), Łukasz Zieliński (naukowozdrowiu.pl), Zofia Winczewska (zosiawinczewska.pl), Ana Krysiewicz (matkaaptekarka. pl), Karolina Morze (laktaceuta.pl), Artur Rakowski (arturrakowski.pl), Sebastian Lijewski (whitecoatdad.com), Marcin Snoch (medicamenta.pl), Ernest Niewiadomski (farmaceutapierwszegokontaktu.pl)… 

Ł.W.: Czyli mamy całkiem sporo farmaceutów w sieci… 

Każda z tych osób jest inna. W inny sposób edukuje, tłumaczy i przekazuje wiedzę, nawet jeżeli tematyka wpisów, artykułów, postów jest zbliżona i podobna do innych osób. To jest wielka wartość i ja ją w pełni doceniam. Dodatkowo mam świadomość, że taka działalność farmaceutów w sieci jest wielką wartością i korzyścią dla pacjentów i dla całego naszego społeczeństwa. Nie jesteśmy konkurencją. Ja patrzę na to jak na granie do jednej wspólnej bramki. Bo przecież wszyscy mamy jeden wspólny cel – rzetelną i merytoryczną edukację pacjentów. Jest jeszcze jedna wartość wynikająca z tego, że w sieci pojawia się wielu nowych farmaceutów. Nowe znajomości i przyjaźnie. Z większością farmaceutów działających w internecie utrzymuję kontakt. Z wieloma z nich mam relacje koleżeńskie, a wręcz przyjacielskie. Spotykamy się, odwiedzamy, dzwonimy do siebie i mamy codzienny kontakty. Znamy swoje rodziny, radości, smutki i problemy. Działalność w sieci zbliża i pozwala na zbudowanie nowych relacji międzyludzkich. I to jest piękne. 

Ł.W.: Niestety coraz częściej w rolę influencerów w kwestiach zdrowotnych wcielają się celebryci lub osoby promujące medycynę alternatywną. Jak oceniasz to zjawisko? 

M.S.: Internet jest takim miejscem, które pomieści wszystko i wszystkich. Każdy może tutaj działać, każdy może pisać bloga, każdy może komentować i wypowiadać się i każdy może być ekspertem. I super, jeżeli taka osoba ma ku temu wykształcenie, wiedzę i doświadczenie w danej dziedzinie. Niestety zdarza się (nawet bardzo często), że głos w kwestiach medycznych i zdrowotnych zabierają celebryci, pacjenci, znachorzy i osoby promujące altmed. Poprzez wypowiadanie się w tych kwestiach i kreowanie się na ekspertów w tych tematach uzurpują sobie prawo nie tylko do wyrażania opinii, ale – co gorsze – do doradzania innym w kwestiach zdrowotnych i zalecania różnych preparatów i metod postępowania i leczenia. A wszyscy dokładnie wiemy, jak bardzo może to być niebezpieczne. 

Niestety, ze względu na brak wykształcenia te osoby nie mają świadomości, jak bardzo jest to niebezpieczne. Albo co gorsza, mają taką świadomość, ale robią to z powodów czysto zarobkowych, finansowych i egoistycznych. To zjawisko zdecydowanie oceniam jako negatywne i warto temu się przeciwstawiać. Warto je zwalczać promocją i szerzeniem rzetelnej nauki – tylko tyle i aż tyle. Niestety, nie jest to łatwe. Tematy merytoryczne nie klikają się tak chętnie, jak rzekome spiski firm farmaceutycznych, „szkodliwość” szczepionek czy „cudowne” efekty metod alternatywnych. Wszystkie te pseudonaukowe bzdury opierają się na naiwności ludzi, na wierze, że jest coś lub ktoś, kto zajmie się ich problemem i obieca rewelacyjny, stuprocentowy efekt. 

Ł.W.: Zdarzało Ci się wyjaśniać, prostować albo krytykować naukowe lub farmaceutyczne fake newsy? 

M.S.: Działając w sieci, cały czas stykam się z pseudonauką i z farmaceutycznymi fake newsami. Kiedyś rzeczywiście wdawałam się w dyskusję z autorami tych „rewelacji”. Wchodziłam w polemikę, tłumaczyłam, mówiłam, pisałam, prosiłam i przepraszałam. Niestety, efektu nie było, a wręcz czasami skutek był odmienny od tego, który chciałam osiągnąć. Autorzy fake newsów jeszcze bardziej w nie wierzyli. Więc odpuściłam. Teraz robię swoje, piszę w oparciu o rzetelne i merytoryczne źródła naukowe i staram się, żeby to była właściwa alternatywa dla fake newsów w internecie. Coraz częściej mi się to udaje. 

Ł.W.: A czy doświadczyłaś hejtu w sieci? 

M.S.: Chyba każdy, kto działa w sieci i podejmuje się takiej, a nie innej działalności, z tym hejtem prędzej czy później, w mniejszym lub w większym stopniu, się zetknie. Każdy na hejt reaguje inaczej. Jednych to motywuje do działania, innych wręcz przeciwnie – podcina skrzydła, dołuje ich oraz zabiera chęć do działania. Nie ukrywam, że jestem w tej drugiej grupie. Bardzo emocjonalnie reaguję na słowa krytyki, na hejt, uwagi i złośliwe komentarze. Na szczęście nie ma tego bardzo dużo. Co więcej, z czasem nauczyłam się tak bardzo tym nie przejmować. Nauczyłam się też rozróżniać konstruktywną krytykę od hejtu i reagować na hejt. Nie wdaję się w dyskusję z taką osobą – bo to do niczego nie prowadzi. Nie tłumaczę, nie przepraszam, robię swoje i działam dalej. Wiem i staram się sobie to powtarzać, że hejt nie jest moim problemem, tylko problemem hejtera. To jest jego sposób reagowania na rzeczywistość i radzenie sobie z zazdrością, frustracją i kompleksami. Wtedy mi tylko takiej osoby jest żal. 

Ł.W.: Czy Twoim zdaniem farmaceuci, którzy w internecie wyrażają opinie pseudonaukowe lub godzące w dobre imię zawodu farmaceuty, powinni być pociągani do odpowiedzialności dyscyplinarnej? 

M.S.: Rozdzielmy tutaj dwie kwestie. Pierwsza to kwestia farmaceuty wyrażającego pseudonaukowe opinie. Taka postawa jest absolutnie niedopuszczalna i karygodna. Jest nie tylko niebezpieczna, ale także nie przystoi farmaceucie, a dodatkowo godzi w dobre imię całego naszego zawodu. Powinna być piętnowana i, co więcej, powinna za nią grozić odpowiedzialność. Tutaj nie mam co do tego żadnych wątpliwości. 

Jeżeli zaś chodzi o anonimowe, krytyczne opinie farmaceutów dotyczące zawodu, naszego funkcjonowania i naszej farmaceutycznej rzeczywistości, to tutaj mam pewne spostrzeżenie. Moim zdaniem za konstruktywną krytykę nie powinno być kary. Przecież nie możemy nakazać, żeby wszyscy teraz klaskali na zawołanie i klepali się po ramieniu, mówiąc, jak to jest cudownie i rewelacyjnie. Przecież nie o to chodzi. W ten sposób do niczego nie dojdziemy i nic nie zmienimy. Moim zdaniem każdy może i każdy powinien mieć prawo do wyrażania swoich opinii. Ale powinno być to robione w odpowiedni sposób – przede wszystkim nie anonimowo. Dodatkowo za wyrażeniem takiej opinii powinno iść coś więcej – czyli chęć i gotowość danej osoby do zaangażowania się w sprawy naszego zawodu, działanie w samorządzie, podejmowanie prób zmiany farmaceutycznej rzeczywistości oraz realna pomoc i praca na rzecz naszego zawodu. Wtedy nie byłoby za co karać. 

Ł.W.: Jak zachęciłabyś farmaceutów do jawności i odpowiedzialności w sieci? Do wyrażania opinii pod swoim nazwiskiem, w sposób rzetelny i podnoszący rangę zawodu? 

M.S.: Nie da się kogoś namówić, zachęcić, a tym bardziej zmusić do jawności w sieci. To jest decyzja każdej osoby. Raczej należałoby się zastanowić, dlaczego ci farmaceuci nie chcą pisać i wypowiadać się pod swoim imieniem i nazwiskiem. I spróbować to zmienić. Może boją się odbioru przez innych, jakichś konsekwencji czy hejtu, a może chcą wypowiedzieć się w kwestiach samorządowych, ale boją się odpowiedzialności, albo zwyczajnie są zwykłymi hejterami. Tej ostatniej kwestii nie zmienimy. Ale te poprzednie tak. Dajmy innym możliwość i przyzwolenie na wypowiadanie swojego zdania i opinii. Bądźmy tolerancyjni, akceptujmy innych i ich punkt widzenia, rozmawiajmy i dyskutujmy tak, jak na dorosłych i wykszatłconych ludzi przystało, a nie obrzucajmy się obelgami, wyzwiskami i oskarżeniami. Bo jeżeli tak to dalej będzie wyglądać, to zniszczymy się sami od środka.

Źródło: Wywiad pochodzi z #31 wydania magazynu mgr.farm

Ta witryna wykorzystuje pliki cookies w celach analitycznych, reklamowych oraz do realizacji usług. Pliki cookies będą zapisywane w pamięci Twojego urządzenia zgodnie z ustawieniami Twojej przeglądarki. Szczegółowe informacje w zakresie polityki prywatności i zasad wykorzystania plików cookies dostępne są TUTAJ.